Odkąd pamiętam kolory miały szczególne znaczenie w moim życiu. Do pewnego czasu było to trochę nieświadome, ale nadszedł taki moment, kiedy zaczęłam łączyć sobie pewne fakty i nadawać im znaczenie. Jednak do niedawna nie skupiałam się na tym na tyle żeby "rozpracować" temat i nabrać jasności i pewności co do wiedzy jaka wyłaniała się samoistnie ze mnie. Piszę "wyłaniała się" ponieważ nie był to jakiś świadomy i zamierzony wysiłek a jedynie naturalna konsekwencja wydarzeń w moim życiu. Po prostu otwierałam się na to co wcześniej istniało jakby za niewidzialną ścianą, co czułam do pewnego stopnia, ale nie dotarło jeszcze do sfery myśli.
Otóż każda rzecz ma swój kolor, każdy stan, każde uczucie. Każdy okres mojego życia naznaczony jest jakimś kolorem. Dopiero teraz to odkrywam w pełni, teraz kiedy kolory się wymieszały... Powoli wyzwalam się z czerni, jednak dalej tkwi we mnie dość głęboko. Po drodze pojawiały się impulsy zieleni, etap żółci, zaskakujący sentyment do niebieskiego, obrzydzenie do czerwieni, która jak niektórym wiadomo, królowała w moim życiu przez długi czas. Jednak ponad wszystko w ostatnich latach ukojenie dawała mi czerń. Pragnęłam skryć się w niej, aby nikt mnie nie dostrzegł, trwać w niej możliwie długo. Dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Ostatnio - niespodzianka! Soczysta pomarańcz! Lecz nie, nie jest to wszystko takie oczywiste. Bo trzeba jeszcze oddzielić od siebie to co naturalne -odzwierciedlenie stanu duszy i to co przybyło jako podszept logiki lub pragnącej z całych sił uzdrowić ową duszę intuicji. Co mam na myśli?
Wezmy taką czerń. Daje ukojenie, jest kryjówką, łagodzi wzburzone emocje. Naturalnie wypływa z wnętrza jako konsekwencja. A teraz obok czerni czerwień? Wobec czerwieni moje odczucia są skrajne. Zawiera w sobie to czego mi brakuje ale jednocześnie jest jakimś nadmiarem, który jest mi bliski. Przesadą, która jest częścią mnie. Jest to kolor, który pojawił się w moim życiu nagle, niespodziewanie, nic nie wskazywało, że może stać się moją miłością. Zaskoczenie, ale miłe zaskoczenie jako, że tego oczekiwałam od życia. Jaskrawych barw. Siły. Mocnych przeżyć. Intensywnych emocji. Tłumiłam je, a czerwień pozwoliła mi je wyzwolić. Niestety skoro przesada to przesada... wszystkie skumulowane i rozpędzone jak dzikie konie skierowały się w jednym kierunku, który okazał się ślepym kierunkiem. Na końcu drogi był mur. Wyczerpująca prędkość i jakże twarde zderzenie z... samą sobą. To nie byłam ja. To czerwień, której tak mi brakowało.
Mogłam wybrać inną barwę. Łagodniejszą, bezpieczniejszą, barwę, która potrafi wyhamować kiedy będzie to konieczne, barwę na tyle subtelną, że nie przesłoni całej widoczności, że pozostawi przestrzeń dla innych barw. Ale ja postawiłam na określoność celu wbrew sobie. Nie było miejsca na nic prócz celu. Czerwień się wypaliła, przepełniła po brzegi, stała się toksyczna do granic możliwości. Zmęczenie barwą. Poszukiwanie ukojenia w jedynej , która może zasłonić czerwień barwie, w czerni. Teraz cisza, odpoczynek. Maskowanie śladów po nieswoich krokach, zacieranie prędkości. Opór. To nie ja, to czerwień.
Lecz nagle, pojawia się coś... nowego, do głosu dochodzą inne barwy. Czyżbym zmierzała ku harmonii? Teraz kiedy kolory mieszają się, kiedy pojawiają się nowe odcienie, wcześniej nieznane, nie dopuszczane do głosu, teraz kiedy towarzyszy mi niezliczona ilość barw i odcieni, teraz... rzeczywistość zamazuje się, oczywistość znika, już nic nie jest jasne, nic nie jest tym bądz tamtym, wszystko jest wszystkim i niczym zarazem. Nic nie jest jasne,ale jakże jaśniejsze, nic nie jest widoczne, ale jakże pełne blasku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz