niedziela, 28 lipca 2013

Ucieczka z obozu

Przyśnił mi się strach. Okropny, paraliżujący, taki, że gdy się zbudziłam bolały mnie krzyże i brzuch z napięcia. Strach wynikający z osaczenia, otaczającego zła. Konieczności podporządkowania sie mu, udawania, by nie rozzłościć. Zastanawiania się co jaki efekt wywoła, czy można uciec, czy się uda, czy zostanę złapana, zauważona. W końcu zdecydowałam się uciec, ale robiłam to udając, że nie uciekam. Po drodze starałam się zyskać stronników. Osoby, które mi pomogą, wesprą. Bo sama bałam się. Wszędzie byli żołnierze. W końcu spotkałam jakąś dziewczynę, która też chciała uciec. Zaczęłyśmy razem uciekać. Wybiegłyśmy na świat. Tam, "za bramą", "w świecie", wszystko wydawało się takie normalne, takie wolne, radosne. Mimo, ze trwała wojna, różnica była duża. Każdy zachowywał się swobodnie. Ludzie śmiali się, jeździły samochody, taksówki. Nikogo nie dziwiło, że idziemy swobodnie po ulicy lub nawet biegniemy. Nikt nie zwracał uwagi na nasze przerażone jeszcze twarze. Bo tam była strefa wolności. Były tam kolory.

W obozie wszystko było zorganizowane, każdy wykonywał swoją pracę w napięciu. Każdy bał się pokazać prawdziwe emocje, wyrazić swój prawdziwy punkt widzenia, obawiając się, że ktoś doniesie, że w jakiś sposób dojdzie to do "góry". I że spotka go kara. A kary były tam bezwzględne. Nie można było nawet wiedzieć za co mogą spotkać, bo teoretycznie wszystko mogło wydać się zdradą lub jej usiłowaniem lub kłamstwem lub nielojalnością. Tylko pełna lojalność była gwarancją bezpieczeństwa. Choć gwarancji nie było. Cały czas napięcie i zastanawianie się, co może wywołać jaką reakcję. Kiedy nastąpi koniec. Kto pomoże? Czy ktoś pomoże? Już szybki krok był podejrzany. Dlaczego w ogóle idziesz? Przecież powinnaś siedzieć w klatce! Tam przynajmniej wiadomo, że jesteś "bezpieczna", w sensie "nie ma ryzyka, że zrobisz coś karygodnego".
Na zewnątrz były zwyczajne taksówki. Symbol wolności - wsiadasz i jedziesz dokąd chcesz. Kilka z nich było czarnych, eleganckich, lśniących w świetle latarni - te należały do oprawcy. Trzeba było je ominąć. Inne, mniejsze, bardziej sportowe, białe, nieraz przeładowane. Tu było życie. Wsiadłyśmy do jednej całkowicie przeładowanej, gdzie siedziało kilku mężczyzn. Była obawa, ale w końcu wszystko jest lepsze od więzienia. Tu przynajmniej nikt nas nie zabije za brak lojalności. Wolą śmiać się i bawić. Po co zawracać sobie głowę zabijaniem, po co cokolwiek egzekwować? Czasem trzeba przenieść się z deszczu pod rynnę. Bo rynna to nie deszcz. Zmiana perspektywy i świadomość, że odważyło się dokonać zmiany, że się udało.

środa, 24 lipca 2013

Często dzieje się tak, że robiąc coś ważnego, coś co muszę zrobić w danej chwili, bo nie ma czasu do stracenia, przychodzi mi do głowy coś zupełnie innego. Jakieś olśnienie, czy coś w tym rodzaju, którego nie można zlekceważyć. Należy poświęcić mu czas w tej konkretnej chwili. Jak na złość dzieję się to zazwyczaj, gdy robię coś, co muszę zrobić szybko i gdy jestem pod presją. Dlaczego sie tak dzieje, że olśnienia nie przychodzą wtedy, gdy są potrzebne, a wtedy, gdy nie ma się na nie czasu?
Może jest to taki mechanizm ucieczki przed wykonywaniem nudnych czynności? To co się musi zazwyczaj bywa nudne, chociażby dlatego, że się musi. Więc przychodzi do głowy wszystko inne, nie mające związku z niechcianym tematem. Taka przekora umysłu. Jednak skoro przychodzi do głowy, to znaczy, że było tam również wcześniej, jednak być może nie starczyło motywacji lub chęci by to wydobyć. Spało sobie smacznie i czekało na chwilę, gdy będzie potrzebne jako pretekst do ucieczki przed rutyną.
Ale nieważne jak ani po co ani dlaczego się pojawiło. Ważne, że się pojawiło, że wydostało się w końcu i stało się oczywiste. W tej oto chwili, a dokładnie przed chwilą, zanim zaczęłam to pisać, miała miejsce taka właśnie sytuacja. Będąć wielce zajęta nie cierpiącą zwłoki sprawą, doznałam olśnienia i postanowiłam je zapisać, aby nie umknęło. Jednak zanim zaczęłam zapisywać zapragnęłam wyjaśnić sobie cały ten proces doznawiania olśnień w najmniej pożądanych chwilach - stąd ten oto wstęp do tematu.
I niestety. Pisząc wstęp zapomniałam o co chodziło. Co za paskudna przekora umysłu! Dlaczego aby coś zrobić, należy tego nie chcieć? A gdy tylko zaczyna na czymś zależeć, to to ucieka!
Tak więc wracam do mojej nie cierpiącej zwłoki sprawy. Może wtedy przekornie przypomnę sobie o czym miałam zamiar napisać.

czwartek, 18 lipca 2013

niedziela, 7 lipca 2013

Coś

Czasem jakiś promień, czasem podmuch lub zwykła myśl, która nagle stała się niezwykła sprawić mogą, że wszystko się zmienia. Nie wszystko, ale coś. A coś, to dużo. Czasem coś, może stać się wszystkim. Może przepełnić świat po brzegi.
Nagle podziemna rzeka budzi się i czujesz w sobie mający za chwilę wybuchnąc wulkan. Ale nie ma w tym lęku, nie ma zagrożenia. Ten wulkan to zjawisko pozytywne. Jest wewnętrznym ogniem, który w istocie od zawsze płonie. Jest on życiem.
Robi się ciepło. Spokojnie. Bezpiecznie. Coś sprawia, że wszystko ma sens. Chociażby chwila upływała na zeskrobywaniu brudu z podłogi, jest przyjemnie.
To wewnętrzna pewność, że jest się na Swojej Drodze! To błogość wynikająca z podążania w kierunku spełnienia. Przywracania rzeczy na swe miejsca. Wrażenie, że układanka sama się układa. Że odnalazły się brakujące elementy.
W pewnej chwili to staje się oczywiste. Coś sprawia, że się wie. Coś, co w jakiś sposób łączy duszę z jej celem. Jakaś nić o szczególnych właściwościach, będąca spoiwem. Na daną chwilę jedyna możliwa, odnaleziona. Sprawia, że cel leży w zasięgu wzroku, na horyzoncie widać jego zarys. Choć nadal niewyraźny, choć jeszcze być może odległy, to jednak wyczuwalny wszystkimi zmysłami, dający całkowitą pewność, że jest się wyjątkowym! Że to coś, co czuło się zawsze gdzieś głęboko, niekonkretnie, zupełnie pod powierzchnią, co gdzieś tam jakby przebijało tylko zza ściany swym światłem, teraz jaśnieje w pełni tuż przed Tobą!

Obserwatorzy