wtorek, 30 listopada 2010

I jest już film.

Norwegian Wood

?

Przeczytałam właśnie Norwegian Wood H.Murakamiego i nie wiem dlaczego, ale wyjątkowo czuję, że nie przypadkowo sięgnęłam po tą książkę. Widzę w niej jasny przekaz osobisty, nawet nie jeden. Jestem w dziwny sposób pod wrażeniem. Pod innym wrażeniem niż bywam na ogół. Kto mnie zna i czytał tę książkę być może domyśla się o co chodzi a może nie. Właściwie to jeszcze nie udało mi się wyłuskać żadnej konkretnej konkluzji, nie wiem jeszcze, która z rzeczy, które mnie zaskoczyły w ten nietypowy dla mnie sposób jest tym głównym przesłaniem dla którego "coś" wskazało mi tą książkę na bibliotecznej półce. Myślę, że jest ich kilka. Muszę przemyśleć to jeszcze. Jednak jedno co mogę powiedzieć już w tej chwili, to że odnalazłam siebie w kilku postaciach jednocześnie. Ale nie jest to takie oczywiste. Nie jest, bo te aspekty mnie, które udało mi się zauważyć były mi dotąd nieznane. A więc mogę uznać, że książka ta umożliwiła mi bliższe samopoznanie. I nie jestem pewna czy mnie to cieszy bo mam delikatne wrażenie jakby wylano mi na głowę kubeł zimnej wody... Jakby pewne niewygodne rzeczy zostały mi pokazane w najprostszy i najdobitniejszy ze sposobów. Bo książka ta jest wyjątkowo prosta choć nie oczywista. Punkt widzenia przeciwny do mojego. Chyba przeciwny. Mam mętlik w głowie.
Jakby najodleglejsza ode mnie oczywistość pewnych rzeczy. Obca mi całkowicie oczywistość. Czy ja nie lubię oczywistości? Czy odkąd żyję uciekam najdalej jak potrafię od oczywistości?

Norwegian Wood

Otwarcie sezonu.

Kupiłam kanapę.W końcu jest na czym siedzieć.Wygodnie.Czarną kanapę. A właściwie to, według producenta, ciemnoszarą choć ja tam nie widzę ani krzty szarości. Jednak sprawa jest jeszcze nieco bardziej skomplikowana jako, że wczoraj przyglądając się jej nabrałam podejrzenia, iż jest granatowa. A za granatowym kolorem nie przepadam. Poza tym nie pasuje do reszty pokoju. A więc kupiłam tą czarną, ciemnoszarą bądz wręcz granatową kanapę i rozkoszuję się wygodą jaką zapewnia siedzenie na niej. Można się oprzeć lub też położyć, co może wydać się oczywiste, jednak dla mnie jest kojącą odmianą zważywszy, że ostatnie 3 lata spędziłam na krześle. Więc jest kanapa. Są też dwie poduszki do kompletu,  z niewiadomej przyczyny w nieco innym odcieniu. Nieco bardziej granatowym. Poza tym są i dwie dodatkowe poduszki, które dokupiłam pod kolor ścian. Te bez wątpienia są zielone. Są jeszcze dwie dodatkowe poduszki, dokupione pod kolor nie wiem czego przez osobę towarzyszącą mi przy zakupie. Bez wątpienia granatowe. Mogły być czerwone, ale jak się dowiedziałam zle by się kojarzyły tejże osobie.

Cóż za rozkosz usiąść z książką na kanapie, pośród poduszek których kolor nie nastręcza wątpliwości, nawet jeśli sama kanapa nie może się tym poszczycić. Jakże inaczej brzmią czytane zdania, gdy pod siedzeniem ma się miękką przestrzeń, a po bokach spory margines umożliwiający dowolne rozwalenie się w wybranej pozycji tudzież swobodne oparcie się bez lęku, że mebel nie wytrzyma ciężaru. 
Jednak zbyt różowe byłoby życie gdyby tak móc załatwić tyle niedogodności jednym niewinnym zakupem. Otóż pojawia się nowe ryzyko, ba nawet nie jedno. 
Miękkość kanapy to wróg numer jeden! Wabi i unieruchamia na długie godziny! Stwarza pozór wykonywania pożytecznej czynności poprzez siedzenie na niej. Bo przecież coś tam kosztowała więc nie może się marnować. Trzeba ją porządnie wypróbować! O tak. Bo cóż za pożytek z nieużywanej kanapy? Rzec by można, no jak to, do ozdoby! Dla gości? Dla moli?
Jakiej ozdoby? Jakich gości? Jakich moli? Ach nie, mole akurat są! I zapewne nie omieszkają skorzystać...
Ja jednak wolę osobiście zająć się sprawą! Tak więc niniejszym ogłaszam otwarcie sezonu kanapowego. To rzekłszy niezwłocznie przystępuję do czynu..


poniedziałek, 29 listopada 2010

niedziela, 28 listopada 2010

niedziela, 21 listopada 2010

To ja
Moje ciało fizyczne wetknięte w tą przestrzeń we wszechświecie
Ciśnięte w kąt niczym znoszony płaszcz
To ja
Moja zewnętrzna powłoka
Ubranie mojej duszy
Tkwi tu bo tak się mu przytrafiło
Lecz mogło by tkwić gdziekolwiek indziej
Mogłoby
Może
Bo czymże jest przestrzeń?
Czymże jest miejsce?
To ja
Siedzę tu w tym miejscu i piszę cokolwiek
W tym miejscu bo tak mi się przytrafiło
Bo jeszcze nie zmusiłam mojej świadomości
by zmusiła moje ciało
by wykonało parę ponadprogramowych ruchów
w kierunku innym niż przewidziany.
Piszę bo chcę
Bo lubię
Bo potrzebuję
Lecz mogłoby przytrafić mi się, że nie miałabym jak,
nie miałabym czym, nie miałabym na czym
pisać,
wówczas bym nie pisała.
Robiłabym coś innego, może nawet bardziej zajmującego, a może tkwiłabym w tym miejscu,wpatrzona w jeden punkt z braku możliwości wyrażenia nadmiaru przemyśleń kłębiących się jak muchy zamknięte w słoiku, obijających się boleśnie o granice zamykające przestrzeń wokół nich.
Palce prześlizgują się niezgrabnie po klawiaturze szukając właściwych słów, liter, znaków
Szukając celu
Znajdują mniej lub bardziej trafnie
Szukają dalej
Zmuszają ten subtelny twór jakim są myśli do określenia się ostatecznie
do przybrania formy
Zamykają je w słowie,w zdaniu, na ekranie monitora.
Czymże są puste słowa w zestawieniu z wielobarwną mieszaniną kłębiących się w głowie much?
Jakim prawem ograniczają ich swobodę?
To ja
siedzę tu i plączę się w przestrzeniach pomiędzy słowami
Tak jak moje myśli są splątane.
Próbuję wysupłać sens z mroku opowieści rzuconej w otchłań czarnych szlaczków.
To tu
To tam
Garść prawdy
Ziarno iluzji
mieszają się ze sobą
błądzą
próbując wyzwolić się z ograniczeń treści.
Treść
uśpiona
treść
przebudzona
treść wypływająca poza granice przyzwoitości.
Kołysze się delikatnie na falach emocji
Zasypia w ramionach iluzji
Przeobraża się we śnie
Budzi się jako swoje własne przeciwieństwo.
I cóż
To ja
marna powłoka cielesna
To ja esencja wszechrzeczy
Jestem centrum
Ty jesteś centrum wszechświata
Płyniemy
w nieskończoność poprzez niezliczone treści, niezliczone iluzje
na mapie zwanej rzeczywistością
na rzece zwanej prawdą
płyniemy
bo tak nam się przytrafiło......

sobota, 13 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

środa, 3 listopada 2010

poniedziałek, 1 listopada 2010

Do przemyślenia...

Fragment I

Lecz to już minęło. Dziś wieczór moje ciało wznosi się warstwa po warstwie jak mury cienistej świątyni, w której podłoga usłana jest dywanami i rozlegają się szmery, a znad ołtarzy unosi się dym. Lecz tu na górę, do mojej rozpogodzonej głowy, docierają tylko łagodne porywy melodii, fale kadzidła, gdy zabłąkany gołąb kwili, ponad grobami drżą sztandary, a za otwartymi oknami mroczne podmuchy nocy potrząsają koronami drzew. Kiedy spoglądam w dół z tej nadzmysłowości, jakże piękne wydają się nawet pokruszone resztki chleba! W jakie foremne spirale układają się skórki od gruszek- wiotkie i nakrapiane jak jajko morskiego ptaka. Nawet widelce, ułożone równo jeden obok drugiego, wyglądają przejrzyście, logicznie, ściśle, a różki bułek, które pozostawiliśmy są szkliste,polane żółcienią, twarde. Potrafiłbym się zachwycić nawet własną dłonią z jej wachlarzem kości połączonych siatką błękitnych, tajemniczych żyłek, jej zdumiewającym wyrazem zręczności, giętkości i zdolności delikatnego zwierania się i nagłego miażdżenia- jej nieskończona wrażliwością. 
    Bezgranicznie chłonne, wszechobejmujące, drżące pełnią, a jednak przejrzyste, opanowane- takie wydaje się teraz moje istnienie, kiedy ciekawość nie barwi go już tysiącem odcieni. Stoi głębokie, spokojne, niewzruszone, teraz, kiedy on już nie żyje, mężczyzna, którego nazywałem "Bernardem", mężczyzna, który zawsze nosił w kieszeni notatnik, w którym umieszczał zapiski- frazy na opisanie księżyca, uwagi o rysach twarzy, o tym jak ludzie spoglądali, odwracali się, upuszczali niedopałki papierosów, pod M, motyli pyłek, pod S, sposoby nazwania śmierci. Lecz teraz niech otworzą się drzwi, oszklone drzwi, które bezustannie obracają się na zawiasach. Niech wejdzie kobieta, niech usiądzie młodzieniec w smokingu i z wąsami. Czy mogą mi oni coś powiedzieć? Nie! To wszystko wiem także. A jeśli ona nagle wstanie i odejdzie, "Moja droga - powiem - już nie będę patrzył za tobą". Grzmot opadającej fali, który rozbrzmiewał przez całe moje życie, który mnie obudził i ujrzałem złotą pętlę na szafce, nie wprawia już w drżenie tego, co zawarłem w sobie.
   Tak więc teraz, biorąc na siebie tajemnicę rzeczy, mógłbym pójść na przeszpiegi, nie wychodząc z tej sali, nie ruszając się z krzesła. Mogę odwiedzić odległe krańce pustynnych krajów, gdzie dzikus siedzi przy ognisku. Wstaje dzień, dziewczyna unosi czoło wodniste, przesycone ogniem klejnoty, słońce kieruje promienie wprost na śpiący dom, fale przyciemniają swe pręgi, rzucają się na brzeg, kropelki pryskają do tyłu, rozpościerając swe wody,fale otaczają łódz i ostrokrzew. Ptaki śpiewają chórem, między łodygami kwiatów przebiegają głębokie tunele, ściany domu wybielają się, śpiący się przeciąga, powoli wszystko ożywa. Światło zalewa pokój i przepędza cienie, jeden po drugim, w miejsce, gdzie zawisły niezgłębionymi warstwami. Co zawiera środkowy cień? Coś? Nic? Nie wiem.


Fragment II

Ach, lecz oto pańska twarz. Pochwytuję pańskie spojrzenie. Ja, który uważałem się za tak ogromnego, za świątynię,kościół, cały wszechświat, który myślałem, że jestem nieograniczony i mogę być wszędzie na krańcach rzeczy i jednocześnie tutaj, jestem teraz tylko tym, co pan widzi - podstarzałym mężczyzną, dość ociężałym, siwym na skroniach, który (widzę swoje odbicie w lustrze) wsparł jeden łokieć o stół, a w lewej ręce trzyma kieliszek starego koniaku. To cios,który mi pan zadał. Wpadłem na latarnię. Zataczam się z boku na bok. Unoszę ręce do głowy. Spadł mi kapelusz - upuściłem laskę. Okropnie się zbłazniłem i będzie miał rację każdy śmiejący się ze mnie przechodzień.
   Boże, jakże niewypowiedzianie obrzydliwe jest życie! Jak podle sobie z nami igra- chwila wytchnienia, w następnej to tutaj: znowu wśród okruchów chleba i poplamionych serwetek. Tłuszcz na   
tym nożu już krzepnie. Otacza nas nieład, brud, i rozkład. Braliśmy do ust ciała martwych ptaków. Z takich zatłuszczonych okruchów, oślinionych serwetek i małych trupów musimy budować. I wciąż zaczyna się od nowa, zawsze jest wróg, oczy, które napotykają nasze oczy, palce szarpiące za nasze palce, zawsze czeka nas wysiłek: zawołać kelnera, zapłacić rachunek. Trzeba się wygrzebać z krzeseł. Trzeba odnalezć płaszcze. Trzeba iść. Trzeba, trzeba, trzeba - obrzydliwe słowo. Raz jeszcze, ja, który miałem się za uodpornionego,który sobie mówiłem: "Teraz mam już to wszystko za sobą", spostrzegam, że fala przewaliła mnie na łeb na szyję,rozsypując mój dobytek i pozostawiła mnie, bym go zebrał, zgromadził, usypał, przywołał siły, podniósł się i stawił czoła wrogowi.


(Virginia Woolf, Fale)

Obserwatorzy