poniedziałek, 1 listopada 2010

Do przemyślenia...

Fragment I

Lecz to już minęło. Dziś wieczór moje ciało wznosi się warstwa po warstwie jak mury cienistej świątyni, w której podłoga usłana jest dywanami i rozlegają się szmery, a znad ołtarzy unosi się dym. Lecz tu na górę, do mojej rozpogodzonej głowy, docierają tylko łagodne porywy melodii, fale kadzidła, gdy zabłąkany gołąb kwili, ponad grobami drżą sztandary, a za otwartymi oknami mroczne podmuchy nocy potrząsają koronami drzew. Kiedy spoglądam w dół z tej nadzmysłowości, jakże piękne wydają się nawet pokruszone resztki chleba! W jakie foremne spirale układają się skórki od gruszek- wiotkie i nakrapiane jak jajko morskiego ptaka. Nawet widelce, ułożone równo jeden obok drugiego, wyglądają przejrzyście, logicznie, ściśle, a różki bułek, które pozostawiliśmy są szkliste,polane żółcienią, twarde. Potrafiłbym się zachwycić nawet własną dłonią z jej wachlarzem kości połączonych siatką błękitnych, tajemniczych żyłek, jej zdumiewającym wyrazem zręczności, giętkości i zdolności delikatnego zwierania się i nagłego miażdżenia- jej nieskończona wrażliwością. 
    Bezgranicznie chłonne, wszechobejmujące, drżące pełnią, a jednak przejrzyste, opanowane- takie wydaje się teraz moje istnienie, kiedy ciekawość nie barwi go już tysiącem odcieni. Stoi głębokie, spokojne, niewzruszone, teraz, kiedy on już nie żyje, mężczyzna, którego nazywałem "Bernardem", mężczyzna, który zawsze nosił w kieszeni notatnik, w którym umieszczał zapiski- frazy na opisanie księżyca, uwagi o rysach twarzy, o tym jak ludzie spoglądali, odwracali się, upuszczali niedopałki papierosów, pod M, motyli pyłek, pod S, sposoby nazwania śmierci. Lecz teraz niech otworzą się drzwi, oszklone drzwi, które bezustannie obracają się na zawiasach. Niech wejdzie kobieta, niech usiądzie młodzieniec w smokingu i z wąsami. Czy mogą mi oni coś powiedzieć? Nie! To wszystko wiem także. A jeśli ona nagle wstanie i odejdzie, "Moja droga - powiem - już nie będę patrzył za tobą". Grzmot opadającej fali, który rozbrzmiewał przez całe moje życie, który mnie obudził i ujrzałem złotą pętlę na szafce, nie wprawia już w drżenie tego, co zawarłem w sobie.
   Tak więc teraz, biorąc na siebie tajemnicę rzeczy, mógłbym pójść na przeszpiegi, nie wychodząc z tej sali, nie ruszając się z krzesła. Mogę odwiedzić odległe krańce pustynnych krajów, gdzie dzikus siedzi przy ognisku. Wstaje dzień, dziewczyna unosi czoło wodniste, przesycone ogniem klejnoty, słońce kieruje promienie wprost na śpiący dom, fale przyciemniają swe pręgi, rzucają się na brzeg, kropelki pryskają do tyłu, rozpościerając swe wody,fale otaczają łódz i ostrokrzew. Ptaki śpiewają chórem, między łodygami kwiatów przebiegają głębokie tunele, ściany domu wybielają się, śpiący się przeciąga, powoli wszystko ożywa. Światło zalewa pokój i przepędza cienie, jeden po drugim, w miejsce, gdzie zawisły niezgłębionymi warstwami. Co zawiera środkowy cień? Coś? Nic? Nie wiem.


Fragment II

Ach, lecz oto pańska twarz. Pochwytuję pańskie spojrzenie. Ja, który uważałem się za tak ogromnego, za świątynię,kościół, cały wszechświat, który myślałem, że jestem nieograniczony i mogę być wszędzie na krańcach rzeczy i jednocześnie tutaj, jestem teraz tylko tym, co pan widzi - podstarzałym mężczyzną, dość ociężałym, siwym na skroniach, który (widzę swoje odbicie w lustrze) wsparł jeden łokieć o stół, a w lewej ręce trzyma kieliszek starego koniaku. To cios,który mi pan zadał. Wpadłem na latarnię. Zataczam się z boku na bok. Unoszę ręce do głowy. Spadł mi kapelusz - upuściłem laskę. Okropnie się zbłazniłem i będzie miał rację każdy śmiejący się ze mnie przechodzień.
   Boże, jakże niewypowiedzianie obrzydliwe jest życie! Jak podle sobie z nami igra- chwila wytchnienia, w następnej to tutaj: znowu wśród okruchów chleba i poplamionych serwetek. Tłuszcz na   
tym nożu już krzepnie. Otacza nas nieład, brud, i rozkład. Braliśmy do ust ciała martwych ptaków. Z takich zatłuszczonych okruchów, oślinionych serwetek i małych trupów musimy budować. I wciąż zaczyna się od nowa, zawsze jest wróg, oczy, które napotykają nasze oczy, palce szarpiące za nasze palce, zawsze czeka nas wysiłek: zawołać kelnera, zapłacić rachunek. Trzeba się wygrzebać z krzeseł. Trzeba odnalezć płaszcze. Trzeba iść. Trzeba, trzeba, trzeba - obrzydliwe słowo. Raz jeszcze, ja, który miałem się za uodpornionego,który sobie mówiłem: "Teraz mam już to wszystko za sobą", spostrzegam, że fala przewaliła mnie na łeb na szyję,rozsypując mój dobytek i pozostawiła mnie, bym go zebrał, zgromadził, usypał, przywołał siły, podniósł się i stawił czoła wrogowi.


(Virginia Woolf, Fale)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy