Przyśnił mi się strach. Okropny, paraliżujący, taki, że gdy się zbudziłam bolały mnie krzyże i brzuch z napięcia. Strach wynikający z osaczenia, otaczającego zła. Konieczności podporządkowania sie mu, udawania, by nie rozzłościć. Zastanawiania się co jaki efekt wywoła, czy można uciec, czy się uda, czy zostanę złapana, zauważona. W końcu zdecydowałam się uciec, ale robiłam to udając, że nie uciekam. Po drodze starałam się zyskać stronników. Osoby, które mi pomogą, wesprą. Bo sama bałam się. Wszędzie byli żołnierze. W końcu spotkałam jakąś dziewczynę, która też chciała uciec. Zaczęłyśmy razem uciekać. Wybiegłyśmy na świat. Tam, "za bramą", "w świecie", wszystko wydawało się takie normalne, takie wolne, radosne. Mimo, ze trwała wojna, różnica była duża. Każdy zachowywał się swobodnie. Ludzie śmiali się, jeździły samochody, taksówki. Nikogo nie dziwiło, że idziemy swobodnie po ulicy lub nawet biegniemy. Nikt nie zwracał uwagi na nasze przerażone jeszcze twarze. Bo tam była strefa wolności. Były tam kolory.
W obozie wszystko było zorganizowane, każdy wykonywał swoją pracę w napięciu. Każdy bał się pokazać prawdziwe emocje, wyrazić swój prawdziwy punkt widzenia, obawiając się, że ktoś doniesie, że w jakiś sposób dojdzie to do "góry". I że spotka go kara. A kary były tam bezwzględne. Nie można było nawet wiedzieć za co mogą spotkać, bo teoretycznie wszystko mogło wydać się zdradą lub jej usiłowaniem lub kłamstwem lub nielojalnością. Tylko pełna lojalność była gwarancją bezpieczeństwa. Choć gwarancji nie było. Cały czas napięcie i zastanawianie się, co może wywołać jaką reakcję. Kiedy nastąpi koniec. Kto pomoże? Czy ktoś pomoże? Już szybki krok był podejrzany. Dlaczego w ogóle idziesz? Przecież powinnaś siedzieć w klatce! Tam przynajmniej wiadomo, że jesteś "bezpieczna", w sensie "nie ma ryzyka, że zrobisz coś karygodnego".
Na zewnątrz były zwyczajne taksówki. Symbol wolności - wsiadasz i jedziesz dokąd chcesz. Kilka z nich było czarnych, eleganckich, lśniących w świetle latarni - te należały do oprawcy. Trzeba było je ominąć. Inne, mniejsze, bardziej sportowe, białe, nieraz przeładowane. Tu było życie. Wsiadłyśmy do jednej całkowicie przeładowanej, gdzie siedziało kilku mężczyzn. Była obawa, ale w końcu wszystko jest lepsze od więzienia. Tu przynajmniej nikt nas nie zabije za brak lojalności. Wolą śmiać się i bawić. Po co zawracać sobie głowę zabijaniem, po co cokolwiek egzekwować? Czasem trzeba przenieść się z deszczu pod rynnę. Bo rynna to nie deszcz. Zmiana perspektywy i świadomość, że odważyło się dokonać zmiany, że się udało.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz