środa, 15 grudnia 2010

Sen

13.12.2010
Miałam dzisiaj dziwny, a może właśnie oczywisty sen. Na tyle mnie zaintrygował, że postanowiłam go tu opisać. Niestety minęło już trochę czasu odkąd wstałam dlatego nie wiem na ile uda mi się go wiernie odtworzyć, ale uczucia jakie mi towarzyszyły powinnam uchwycić jako, że tkwią we mnie nadal... jako, że zawsze we mnie tkwiły... Byłam ja, Hasan (mąż), jakiś mężczyzna, chyba narodowości hiszpańskiej i jakaś dziewczyna. Poza tym we śnie pojawił się też ojciec owego Hiszpana i ojciec Hasana. Ciężko mi w tej chwili odtworzyć kolejność wydarzeń, nad czym ubolewam, bo bardzo zależało mi w chwili przebudzenia na zapisaniu całości szczegółowo, ale niestety tak to często ze snami bywa, że gdy tylko zacznie nas pochłaniać cokolwiek rzeczywistego rozpływają się w niebycie aż do całkowitego zniknięcia. No zdarzają się oczywiście wyjątki, których zresztą miałam w swoim życiu wiele, sny, które pamiętamy z zaskakującą wyrazistością chociażby minęło 20 lat. Ale ten chyba taki nie był. Inna kategoria. Jeśli miałabym to określić to należałby do kategorii tych bardziej intuicyjnych a mniej rzeczywistych, takich które szybko się zapomina jednak pozostawiają po sobie pewien ślad emocji i jakieś uczucie, którego, moglibyśmy przysiądz, doświadczyliśmy na jawie. Z pewnością doświadczyliśmy. Jednak może uleciało z wiatrem a sen ten miał za zadanie przypomnieć lub uzmysłowić to i owo. Ale nie odbiegajmy od tematu. Tak, wiem o co chodzi duchowi, który ciągnie mnie na manowce. Pragnie zatrzeć to coś, co wyłoniło się i znika z każdą sekundą.
No więc w powyższym składzie byliśmy, choć zapewne nie razem, ale jednocześnie na jakichś wakacjach, gdzieś nad morzem, w jakimś pensjonacie, małym hoteliku czy czymś w tym rodzaju. Tak mi się wydaje, choć różne elementy snu świadczyły o różnych odbiegających od takiej opcji szczegółach. Raz Hasan był, raz go nie było. Raz był Hiszpan bardzo blisko ze mną zaprzyjazniony, innym razem dziewczyna, podążająca za mną ślad w ślad. Obok hoteliku był basen. Szczegół dość istotny. A w pobliżu morze. Właściwie wydaje mi się, że początek snu odbył się bez udziału mojego męża, a pojawił się on dopiero pózniej, byc może w chwili gdy zaczęły się we mnie rodzić wyrzuty sumienia.Choć dlaczego od razu wyrzuty sumienia? Przecież nic nie zrobiłam! Nie dopuściłam do niczego co nie oznacza, że nie chciałam. Tak. Od zawsze obecna we mnie sprzeczność, która jak zaczynam podejrzewać komplikuje mi życie i oddala mnie od celu wędrówki. Zawsze czegoś chcę, ale zazwyczaj nic nie robię. Pozostawiam wszystko własnemu biegowi. Ale nie tylko. Może właśnie nie pozostawiam? (To właśnie nowe, kiełkujące spostrzeżenie...) Być może sama nakłaniam się do myślenia, że pozostawiam wszystko biegowi, podczas gdy tak na prawdę walczę ze sobą, z emocjami ze wszystkim co mogłoby zawieść czyjeś nadzieje, rozczarować kogoś moja osobą, sprawić, że nie dotrzymam raz danego słowa. Bowiem wpojono mi, że słowa należy dotrzymywać, że jest to sprawa nadrzędna, niemalże święta. Staram się być odpowiedzialna, choć nie mam tego w naturze. Od razu czuję cały ogrom emocji, które poczułby ktoś czyje nadzieje i oczekiwania bym zawiodła gdybym pozostawiła wszystko własnemu biegowi. I choć mam wielce wyczuloną intuicję jako, jak sądzę, cechę wrodzoną, to mimo to zagłuszam ją nieraz by sprostać oczekiwaniom.
Wracając do snu... To co najwyrazniej zapamiętałam to odczucia. Dominujące było to rzekome pozostawianie spraw własnemu biegowi. Jakbym stała obok nie uczestnicząc w wydarzeniach, czerpiąc z nich przyjemność bądz jej przeciwieństwo, jednak tak, jakby nie przysługiwał mi udział w aktywnym uczestnictwie. Tak jakby coś "przytrafiało" mi się samo z siebie, a ja nie miałabym z tym ani bezpośredniego związku ani wpływu na to. Bardzo znajome uczucie... Nie potrafię określić jednoznacznie skąd we mnie ta pasywność. Może brak wiary w siebie? Niezdecydowanie? Lęk przed działaniem, odpowiedzialnością, brakiem akceptacji, byciem obwinianym, krytykowanym, odrzuconym? Tak czy inaczej jest to moja cecha i choć do niedawna z niewiadomej dla mnie przyczyny wypierałam się tego przed samą sobą to teraz pragnę to ogłosić i przyznać się bez bicia. Tak, jestem pasywna. I chciałabym tylko wiedzieć czy powinnam potraktować to jako coś nabytego, jako wypadek przy pracy, a więc cechę, którą powinnam pokonać, wyleczyć się z niej, czy może jako cechę wrodzoną, którą należy sobie w pełni uświadomić, zrozumieć, zaakceptować i nauczyć się z nią żyć, być może nawet czerpiąc z niej korzyści?
Ale...
W takiej postaci w jakiej jest ona obecnie, niestety, bo muszę użyć tego słowa, a więc niestety nieraz staje się ona przyczyną krzywdy mojej bądz osób mi bliskich. Bo nie od dziś wiadomo, że wszystkich zadowolić się nie da, a ja w swoim życiorysie, niestety próbowałam tego dość często. Mało tego chciałam jeszcze aby zadowalając wszystkich być jednocześnie sama zadowoloną! I nijak nie mogłam pojąc dlaczego mi nie wychodzi. Dlaczego tak dobre i szczere chęci kończą się nieraz tragicznie, komicznie bądz wręcz skandalicznie.
Co do snu to chyba wątek straciłam i kolejności już niezbyt pamiętam. Tak więc podsumowując: Hiszpan był kimś wyjątkowym, jakąś bratnią duszą, czułam to bardzo intensywnie, starał się zbliżyć do mnie na ile to możliwe i pozwalałam mu na to, bo chciałam tego, nie chciałam go odrzucić, było to dla mnie niewyobrażalne, ale... Nie mogłam też zaspokoić swoich chęci. Nie mogłam bądz uważałam, że nie mogę. Wszystko szło jednak na przód aż do chwili kiedy byliśmy obok siebie w pokoju... a ja... jak podejrzewam z lęku przed utratą kontroli nad wydarzeniami przybrałam tą nie obcą mi postawę jakby obojętności, lekceważenia, pokazałam mu, że nie traktuję go poważnie. Spojrzał mi w oczy i wiedział już wszystko. To co mu pokazałam. To co nie było prawdą, ale nic nie wskazywało na to, że mogłoby być inaczej. Wszystko stało się jasne a ja zapadłam się w sobie. Doświadczyłam czegoś na kształt śmierci duszy, dziwnego poczucia klęski w połączeniu z pustką i przekonaniem, że oto zepchnięto mnie ze ścieżki przeznaczenia. Wiedziałam, że nic już nie będzie tak samo.
W międzyczasie w pensjonacie pojawił się Hasan. Sprawiał wrażenie cichego obserwatora, jakby z oddali przyglądał się wszystkiemu, a właściwie to nie wszystkiemu tylko temu co chciałam mu pokazać,czyli pozorom. Patrząc na niego czułam rozpacz, bo wiedziałam, że nie ma dobrego rozwiązania, że ten człowiek jest już zgubiony i to przeze mnie. Przeze mnie lub przez "bieg wydarzeń". Przez to, że mnie poznał, przez to że mnie pokochał, przez to, że mi zaufał.
Była jeszcze milcząca dziewczyna, która pojawiała się co jakiś czas, jakby śledząc mnie, starając się zwrócić na siebie moją uwagę. Na ogół pływała w basenie. Nie wiem kim była, co tam robiła i czego ode mnie chciała, nawet nie pamiętam jej twarzy, jednak wiem, że chodziło jej o mnie. Obserwowała mnie. A mnie to cieszyło, choć nie umiem powiedzieć dlaczego. Nie chciałam żeby przestała mnie obserwować.
Potem pod koniec, chwila i scena, jak sądzę, symboliczna. Ona i Hiszpan siedzą razem obejmując się i patrząc na mnie z uśmiechem. Jakby chcieli powiedzieć mi: "No co? Przecież nie chciałaś." Czy chodziło o wzbudzenie zazdrości? Czy było to dla nich obojga pocieszeniem? Czy może taki był "bieg wydarzeń"? Tego nie wiem. Ale wtedy zapadłam się w sobie po raz drugi. Zrozumiałam. Być może nie od razu, nie automatycznie. Może zajęło mi to jeszcze chwilę. Ale pojęłam w czym rzecz, a przynajmniej teraz pisząc o tym tak mi się wydaje. Po krótszej lub dłuższej chwili namysłu, coś pchnęło mnie do przodu. Nagle jakbym wyrwała się ze swej świadomości (mniemam po fakcie, że ja, ta ja która teraz to piszę,nie wiem co tamta ja ze snu postanowiła , a dokładniej nie wiem w czyim kierunku pobiegła, bo coś postanowiła, ale być może było to tak nagłe i tak nieoczekiwane, nie moje, że nie nadążyła za tym moja świadomość), zbiegłam po schodach pensjonatu, w stronę basenu, stanęłam z zamiarem wskoczenia do wody.
Woda była niemalże czarna, pływały w niej robaki, niektóre żywe, niektóre martwe, duże, może karaluchy. Mimo to chciałam wskoczyć... ale nie zrobiłam tego, pobiegłam w drugim kierunku, tym razem na plażę. Pamiętam dokładnie, że byłam boso i miałam na sobie tylko bikini. Pobiegłam wąską piaszczystą ścieżką, z obu stron dość ściśle porosłą trawą i zaroślami. Bez namysłu wbiegłam na nią boso, nie biorąc pod uwagę cofnięcia się choć na chwilę w celu zabrania butów. Liczył się czas, każda sekunda.
I biegnąc tak nagle pojawiła się w głowie mojej myśl, dziwnie niedostosowana tempem do czynności przeze mnie wykonywanej, jakby myśl z oddali, której nigdzie się nie spieszyło. Musiała być wyrazista. Zapewne po to abym mogła ją tak wyraznie zapamiętać. Przecież tu mogą być węże!
Tak. Dokładnie w chwili gdy to pomyślałam, pod stopami w odległości może kilku centymetrów zobaczyłam głowę węża, wyłaniającą się niespiesznie spod piasku. Nie zatrzymałam się ani na chwilę. Nie zwolniłam nawet. Starałam się jedynie go ominąć, nie nadepnąć na niego. Mimo tempa widziałam go wyraznie jakby w zwolnionym tempie a może w przyspieszonym? W tempie dostosowanym do mojego tempa. Tempa moich stóp i moich myśli. I nagle wąż przyspieszył, wyprzedzając mnie. Dopiero teraz zobaczyłam go w całości, przed sobą pełznącego naprzód. Był bardzo długi, cienki i bordowy. Lekko przysypany piaskiem, jakby chwilami zagłębiał się w piasek po to by za chwilę znowu się wynurzyć. Wyprzedził mnie i zniknął na horyzoncie, a ja zatrzymałam się. Bałam się, że nie widząc go mogę nie zauważyć, gdyby nagle przystanął i nie zdążywszy wyhamować nadepnąć na niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy