Przeczytałam gdzieś, że coś co uważamy za wspaniałomyślność wcale nią nie jest. Jest to zakamuflowany strach przed brakiem akceptacji. Oczywiście niewygodnie nam przyznać się przed sobą i innymi o co tak na prawdę chodzi więc mówimy: Nie chcę go zranić. Nie chcę nikogo skrzywdzić. Chcę być w porządku itd. Ale czy to jest sedno? Czy na prawdę chodzi głównie o to, żeby kogoś nie zranić? Czy może boimy się tego spojrzenia z wyrzutem, tego że obarczy nas winą za swoje nieszczęście, ba, że sami będziemy się obwiniać. Nie chcemy mieć poczucia winy, nikt tego nie lubi, to oczywiste. Ale czy nie właściwsze byłoby popracować nad tym właśnie faktem, tj. nad naszym bezsensownym poczuciem winy. Uwolnić się od poczucia winy raz na zawsze, zrozumiawszy, że przecież każdy sam odpowiada za swój los. Że każdy może się podnieść po porażce i stać się dzięki temu silniejszy i bardziej świadomy. Jeśli zechce.I jeśli zrozumie, że to on odpowiada za swoje szczęście bądź jego brak. Na to nie mamy już wpływu. Ale możemy pokazać coś poprzez swoją postawę.
Tak.. Pogadałam sobie, ale czy to takie łatwe w praktyce? Zrezygnować z przywileju bycia wspaniałomyślnym? I z całej serii pozytywnych odczuć jakie się z tym wiążą. W końcu trzeba czymś załatać poczucie winy. Zrehabilitować się we własnych oczach. W końcu nie raz nie było się w porządku. Nie raz nie panowało się nad sytuacją. To tylko dążenie do równowagi. Odwieczny instynkt samozachowawczy.
Ale czy warto dążyć do równowagi za wszelką cenę? Może istnieją inne drogi, takie które nie miażdżą marzeń?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz