sobota, 9 lutego 2013

Pewnego razu...

Była sobie dziewczynka, która marzyła, by nauczyć się czarować. Gdy się modliła, prosiła Boga o to właśnie, bo wiedziała, że całą resztą będzie mogła wtedy zająć się sama. Wiedziała, że wystarczy, by Bóg spełnił tylko tą jedną jej prośbę, a potem nie będzie już musiała o nic prosić. Całymi nocami marzyła o tym jak to będzie cudownie, gdy już uda jej się posiąść tą umiejętność. Nie za bardzo umiała się modlić, jednak od małego wiedziała, że tak naprawdę forma nie ma znaczenia. Liczy się szczera wiara w sens tej modlitwy i dobre intencje. Nie do końca rozumiała czym jest Bóg, jednak intuicyjnie wyczuwała, że nie tym, za którego większość osób go uważa. W swoim najbliższym otoczeniu miała jednak tylko takich, którzy całkowicie negowali jego istnienie, więc tak czy inaczej była i czuła się inna.
Była inna w wielu sprawach, właściwie nie umiała sobie nawet wyobrazić jak to jest być takim jak inni, jak to jest czuć się częścią jakiejś całości, jakiejś grupy mającej jakieś określone cechy wspólne i przekonania. Zawsze miała swoje własne przekonania, a gdy zdawała się z kimś lub z czymś utożsamiać, wynikało to raczej z empatii lub poszukiwania poczucia bezpieczeństwa. Była odrębna.
Po cichu zazdrościła czasem innym dzieciom tej pewności i spokoju, jakie dają podane na tacy przekonania, wspólne dla całej rodziny, czy chociażby dla jej części. Tej beztroski jaka towarzyszy dzieciństwu, gdy można oprzeć się na czyimś autorytecie, gdy ufa się, że ktoś czuwa i daje poczucie bezpieczeństwa. Gdy życie posiada jakiś ustalony rytm i można wiedzieć czego spodziewać się po kolejnym dniu. Gdy nie ma zagrożenia, a wszystko toczy się spokojnie, od niedzieli do niedzieli, od święta do święta, od wakacji do wakacji. Gdy nie trzeba bać się o los najbliższych, którzy sami potrzebują pomocy i wsparcia, więc nie są w stanie zaoferować go dziecku.
Starała się być idealna, by nie przysparzać zmartwień, a może po prostu ze strachu przed wiszącą na włosku burzą, która zmiecie wszystkie wątłe fragmenty jej świata.

Zamykała się w sobie marząc o chwili, gdy będzie mogła siłą woli pozmieniać to, co ją otacza. Wiele chciała zmienić, jednak do wielu rzeczy też przywykła i stały się elementem krajobrazu, przez co ich nie zauważała. Trudno jest pozostać w opozycji do wszystkiego przez tak długi czas. Nie jest łatwym będąc dzieckiem chronić swą odrębność, ani też wtapiać się w otoczenie, by odmienność pozostała niezauważona. Jednak ona potrafiła, bo inaczej nie przetrwałaby. Potrafiła się przystosować, w taki bądź inny sposób. Jej dusza miała w sobie coś, co nie pozwalało jej się zmarnować, dbała by w odpowiedniej, czasem ostatniej chwili, doznała olśnienia i nie popełniła błędów nieodwracalnych. Zresztą kto miałby to oceniać? Co to są błędy? A co jest nieodwracalne? Od zawsze czuła, że tak naprawdę niczego nie powinno się żałować. Nawet tego, co okazało się zgubne w skutkach. Nigdy nie wiadomo, co jest zgubą, a co wybawieniem. Ona popełniała wiele "błędów". Mimo, że nieraz czuła, co ją czeka, jednak często szła na oślep za czymś lub za kimś. Nie żałowała jednak. Każde doświadczenie było na swój sposób cenne. Ale nie wybiegajmy w przyszłość.
Póki była dzieckiem niewiele miała do wyboru. Jednak mogła wybierać marzenia. Każdą wolną chwilę poświęcała na ucieczkę od rzeczywistości. Czasem cierpiała na bezsenność z powodu długich godzin spędzanych na marzeniach. Wyobrażała sobie różne rzeczy: że jest księżniczką, innym razem, że służącą, że mieszka w dżungli wśród zwierząt, że tańczy na scenie, że pływa statkiem, że właśnie przybyła na bezludną wyspę i stara się tam przetrwać. Treści było wiele, nieraz przenikały się, łączyły. Marzenia były jej najlepszym przyjacielem, nigdy jej nie opuszczały.
Miała też sny. Te nie były jednak tak łaskawe. Nie dało się ich wybierać, bo były zwierciadłem rzeczywistości. W snach pojawiało się wszystko, o czym starała sie nie myśleć i co pragnęła zmienić za pomocą czarów. Przeważał lęk. Ucieczka. Zawsze. Przed czymś, przed kimś, może i przed sobą... Siebie też chciała zmienić dzięki czarom. Nie podobała się sobie, nie lubiła siebie. Sprawiała dla siebie wrażenie zniekształconej, nienormalnej, gorszej. Choć to były tylko pozory, bo w głębi duszy miała przekonanie o swej wyjątkowości i sile. Czuła, że zaszło jakieś nieporozumienie, że została jej dana tak duża wiedza i świadomość, jednak brak możliwości wykorzystania ich. Z tego wynikało jej poczucie bezsilności, jednoczesne przeświadczenie, że coś musi i zarazem nie może, że ma moc, ale nie jest dane jej ją wykorzystać. Jednak nie zamierzała się poddać, nie zamierzała zapomnieć o tym co wiedziała, ani o swych marzeniach. Wiedziała, że nadejdzie dzień, gdy świat stanie przed nią otworem, a ona nauczy się przemieniać rzeczywistość. Tak zwany rozsądek był jej raczej obcy, wolała inny rodzaj rozumienia. Ten bliższy marzeniom i światom magii.

Od małego miała swoje rytuały, choć nie wiedziała dlaczego to robi, ani czemu ma to służyć. Liczenie, wykonywanie pewnych zadań, wypowiadanie intuicyjnie stworzonych na potrzebę chwili formułek. Wszystko to sprawiało, że czuła się bezpieczniej, tak jakby to miało chronić ją przed niebezpieczeństwem, jakie czyhało w każdym kącie domu. Udowadniała sobie w ten sposób, że ma siłę podołać wyzwaniom i jednocześnie ćwiczyła swą wolę i elastyczność. Ta wola i elastyczność niezbędne były by przetrwać. Musiała jak najmniej ulec wpływom, jednocześnie sprawiając wrażenie, że im uległa. Czasem trudno było to rozróżnić. Czy to rzeczywistość czy gra? Czy to już przylgneło do niej jako jej własny nawyk, czy może jeszcze jest odgrywaniem roli? Czy robiąc to zachowuje swoją odrębność, jedynie sprawiając pozory upodobnienia, czy może już zmęczona ciagłą walką z sobą i otoczeniem poddała się i odpoczywa rozkoszując się byciem jedną z wielu?
 


A wystarczylo zaczarować świat.
Aby nie było w nim złości, nienawiści, krzywdzenia, zastraszania, lęku, sztucznych wartości, wykrzywionych sceptycyzmem twarzy, nierówności, poniżenia, pomiatania innymi, niesprawiedliwości, konieczności bycia kimś innym niż się jest, oceniania, potępienia, ani bezsilności. O takim świecie marzyła i chciała sobie go wyczarować. Jednak przede wszystkim w świecie tym obecna miała być Miłość. Bo to z jej braku pochodzą wszystkie powyższe ułomności, bo to jej brak powoduje strach i chęć ucieczki dokądś, gdzie ktoś zaakceptuje ją taką jaka jest, bez potrzeby oceniania jej czy sugerowania, by zmieniła to czy owo. Lekarstwem na wszystko miała być Miłość. Czuła to intuicyjnie, ale nie była tego w pełni świadoma. Może gdyby była tego świadoma, nie popełniłaby niektórych błędów... Ale przecież te błędy musiały być popełnione! By kolistą drogą zawieść ją do celu. W to wierzyła i nie żałowała, a może wierzyła po to, by nie musieć żałować?

Chciała być sobą, jednak nie znała siebie. Nie pamiętała. Czasem jakieś przebłyski jak ze snu, coś na kształt deja vu pojawiało się. Trwało ułamek sekundy i znikało. Nie umiała tego uchwycić ani zajestrować w świadomości. Zawsze ulatywało gdzieś daleko jakby nigdy nie miało miejsca. Dopiero gdy się powtarzało jasnym było, że nawiedza ją po raz kolejny. Jednak za każdym razem zapominała. Nie wiedziała nawet czy jest to odczucie fizyczne, czy lęk, czy zapach czy może dźwięk. Lecz choć trwało tak krótko i było nieuchwytne dla pamięci, niosło z sobą cały ogrom treści, którą odczuwała w jakiś dziwny, jakby fizyczny sposób. Jakby wspomnienie jakichś wydarzeń sprzed wieków... Miała odczucie, że wrażenia te podobne są do wielokrotnie powtarzającego się snu, którego nie da się zapamiętać, jednak gdy nadchodzi wiadome jest, że to nie pierwszy raz. Ale to działo się na jawie. Była to jawa jakby z innego wymiaru. Nie dało się jej umiejscowić w czasie. Po prostu istniało tylko w chwili, gdy się działo, nieuchwytne dla umysłu.
Miała też jedno wspomnienie czy też sen. Nie umiała rozstrzygnąć skąd pochodzi ani kiedy się wydarzyło. Gdy dorosła czasem zastanawiała się czy nie jest to wspomnienie własnych narodzin. Trochę go przypominało, ale nie umiała tego stwierdzić jednoznacznie, ponieważ choć powtarzało się wielokrotnie, nie potrafiła go umiejscowić w czasie. Mówiła czasem, opowiadając o tym komuś, że nie wie czy wydarzyło się wczoraj czy trzydzieści czy może sto lat temu. Jakby działo się to poza czasem. Może tak było...
Jednym słowem wiele działo się w jej głowie i duszy. Marzyła też o długiej, niekończącej się drodze. Chciała wyruszyć w świat, podobnie jak niektórzy bohaterowie bajek. Wiedziała, że tam kryją się jej skarby, może nawet upragniona zdolność czarowania? Chciała uczynić to jak najszybciej. Obmyślała plan ucieczki. Czasem nawet zaczynała się pakować. Zdarzało jej się też nosić ze sobą różne niezbędne w podróży przedmioty jak bandaż, mapa czy latarka... Przeglądała do znudzenia atlas świata zastanawiając się, dokąd się udać. Czasem pozwalała też by los wybrał za nią: zamykała oczy i kładła palec, w dowolnym miejscu - tam gdzie się znalazł, tam należało wyjechać. Im dalej tym lepiej! Wyruszyć w podróż i nigdy nie wracać! W końcu świat jest tak wielki i tak piękny! Co za marnotrawstwo siedzieć przez większość życia w jednym miejscu! Co za strata czasu, mieszkać tam, gdzie sie urodziło tłumacząc sobie to jakimś niejasnym sentymentem do "własnego" miejsca. Przecież to tylko pretekst dla strachu przed nieznanym! Przecież to przedkładanie, wywyższanie jednego miejsca ponad inne! Dlaczego to co "własne" miałoby być lepsze?? Może się owszem takim wydawać, jednak z pewnością to tylko złudzenie. A ona przekornie popadała w inną przesadę, uważając za lepsze wszystko, co odległe i nieznane. Chciała stać się częścią tego "odległego", aby przypieczętować swą obcość wobec miejsca, w którym dotychczas przebywała. Bo była obca, choć nie wiedziała dlaczego. Nie pasowała i może ten pęd za nieznanym był tak naprawdę poszukiwaniem miejsca, gdzie będzie czuć się u siebie, gdzie zostanie zaakceptowana i nikt nie będzie wykrzywiał twarzy w zdziwieniu na widok tego, co robi czy jak się zachowuje.
Tak naprawdę wszystko, co robiła, było poszukiwaniem miłości i akceptacji. Nie wiedziała tego, nazywała to różnymi imionami, określała na różne sposoby, różnie sobie to tłumaczyła, ale sedno było jedno i podstawowe. To, czego poszukuje każdy. Miłość i akceptacja.
Szukała tego daleko, bo tu czuła się obca i nie wierzyła, że może zostać zrozumiana. Nie wierzyła, że tu blisko może spotkać bratnią duszę, bo wszyscy, których znała dziwili się wszystkiemu, co robiła i mówiła. Przyzwyczaiła się do braku zrozumienia i trwała w opozycji do wszystkiego, choć z pozoru często sprawiała wrażenie przystosowanej. To balansowanie pomiędzy walką o siebie i próbą odnalezienia akceptacji wyczerpywało ją i wprowadzało chaos w jej życie. Z czasem sprawiło, że oddaliła się od siebie, kołysząc się od skrajności do skrajności. Nie udawało jej się zatrzymać "pomiędzy", tam, gdzie była ona sama. Wciąż tylko ucieczka, a potem poczucie winy i chęć zbliżenia do tych porzuconych, chęć pokazania im, że jest taka jak oni, mimo, że nie była. Nie łatwe zadanie dla dziecka.
Zapomniała o sobie, tworząc swój świat. Stworzyła siebie czy raczej swój wizerunek, ale po drodze zgubiła prawdziwą siebie samą. Później długo musiało jej zająć dotarcie do tych pozostałych gdzieś w odległej przeszłości szczątków. Zapomniała zadbać o to, co najbardziej potrzebowało jej uwagi, a poświęciła ją temu, co w jej mniemaniu mialo dać jej szczęście. Nie wiedziała, że tylko sama może to szczęście sobie dać. Nie wiedziała, że nie znajdzie miłości i akceptacji sama nie akceptując siebie, nie będąc sobą. Nie wiedziała, że przecież w ten sposób tworzy świat nie swój, a wymyślony, nie pasujący do niej. Sama zapędza się w niewolę, choć pozornie dąży do wolności. Nie wiedziała, że najpierw musi zbudować siebie, uratować swoją duszę przed destrukcyjnym działaniem strachu, przed nawykiem uciekania od siebie, od emocji, od cierpienia... i od szczęścia prawdziwego. Nie wiedziała też, że tylko wówczas Bóg spełni jej prośbę z dzieciństwa... Że nie posiądzie mocy zmieniania rzeczywistości, póki nie nawiąże kontaktu z tą rzeczywistością, póki nie odważy się widzieć jej takiej jaką jest. Nie da się nic zmienic uciekając, można jedynie tworzyć iluzje, można nawet w nie wierzyć i żyć w przeświadczeniu, że osiągneło się to, o czym się marzyło. Ale prawda i tak pewnego dnia wypłynie na wierzch, bo ona nie umiera, zostaje tylko przykryta grubym płaszczem nieszczerości z sobą. Tym grubszy i trudniejszy do usunięcia jest ten płaszcz, im później odważymy się go zdjąć, uświadomimy sobie, że to wszystko bajka stworzona przez nas dla zamydlenia sobie oczu, że niby można żyć wbrew sobie.
Wszystko się zmieni, gdy odważymy się zajrzeć do środka i poznać tego zapomnianego siebie, bez masek i wizerunku, tego, który jako dziecko będąc strofowanym i pouczanym jak ma żyć, schował się głęboko ze strachu, że zostanie zmiażdżony siłą gniewu dorosłych i nadal trzęsie się na samą myśl o wychyleniu głowy na powierzchnię. Wtedy dopiero zostanie wysłuchana nasza modlitwa, gdy sobie ją przypomnimy i na nowo uwierzymy w jej sens...

 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy