Niestety czasem trzeba na powrót założyć swój znienawidzony i zużyty pancerz, ta ohydną maskę, która przynosi taki ból duszy, oddala ją od celu. Czasem trzeba, gdy nie da się inaczej znieść rzeczywistości. Zakładam moją maskę, oby po raz ostatni, by nie dać się pokonać złu, by nie dać się zdeptać, by znieść to co ma nadejść. Nie ugnę się, nie mogę... bo od tego zależy istnienie świata, mojego świata. Pancerzu pozwalam ci teraz zastygnąć na nowo, ochroń mnie raz jeszcze, abym mogła w końcu wyrzucić cię na dobre. Abym nie musiała już się chronić przed nikim ani niczym.
Pozostaw jednak w środku tą maleńką iskierkę, która się tli, nie pozwól jej zgasnąć...
wtorek, 23 października 2012
sobota, 20 października 2012
Dziś rano obudziłam się z dziwnym uczuciem, podobnym do tego, jakie zdarzało mi się czuć w przeszłości, gdy rano budziłam się po jakimś nocnym wyjściu. Wrażenie, że z czymś przesadziłam, połączone z nieokreślonymi wyrzutami sumienia i niesmakiem do siebie. Jakiś nieznany, choć dobrze znany niepokój, mający konkretną choć nieznaną mi przyczynę. Obudziłam się i spojrzałam za okno, gdzie ujrzałam od bardzo dawna niewidzianą mgłę. Było całkiem biało. Mgła zdawała się być odbiciem mojego stanu, który choć znajomy nie dał się ująć w słowa. Starałam się przypomnieć sobie kiedy ostatnio coś podobnego czułam. Nie pamiętam. Musiało to być bardzo dawno, tak dawno, że nawet zapomniałam już o istnieniu tego uczucia. Pamiętam jedynie, że to ten dziwny niepokój wielokrotnie odwodził mnie od podjętych, odważnych decyzji, od podążania naprzód, od realizowania marzeń, które nagle zaczynały wydawać się jakąś dziwną farsą. Pojawiało się pytanie: "ale po co?" "O co w ogóle w tym chodzi?" "Czy naprawdę tego chcę?" Czyli seria pytań podchwytliwych, mających na celu zburzenie mojego świata.
Po raz pierwszy od bardzo dawna to poczułam i przed oczami pojawiły mi się wszystkie te chwile z przeszłości, gdy czułam chłód, gdy jedynym moim pragnieniem było schować się tak, by nikt mnie nie widział.
Z czym przesadziłam? Dlaczego czuję lęk? Przecież jeszcze wczoraj, jeszcze w nocy, czułam wszechogarniającą, boską obecność, zgodność moich zamierzeń z harmonią wszechświata. Miałam poczucie tak wielkiej pewności.
Po raz pierwszy w życiu przyszło mi do głowy, że to uczucie nie jest bezcelowe. Że pojawia się być może dla przywrócenia równowagi. Mówi, że nie jestem jeszcze na coś gotowa. Oddala w czasie to, czego chęć realizacji obdarza mnie tak wielkim zapałem, że tracę ochotę na cokolwiek innego. Sprawia, że zaczynam wątpić, że zaczynam się zastanawiać.
A może jest inaczej? Może to mój wewnętrzny strażnik się przebudził pod wpływem zbyt gwałtownych emocji? Może wyłonił się z dziury czasu i po raz pierwszy od tak dawna postanowił zabrać głos, by po raz kolejny zatrzymać mnie w miejscu?
Może to mój strach przed sobą odezwał się raz jeszcze? Być może po raz ostatni, by przetestować moc moich pragnień, zanim ostatecznie się im oddam?
A może to moje ego broni się w ten sposób przed byciem unicestwionym? Mówi, "Stój, po co to robisz? Po co tam idziesz? Lepiej schowaj się pod kołdrę!"
Poczułam przerażenie. Przypomniały mi się wszystkie podobne odczucia z przeszłości. Wszystkie wydarzenia, które sprawiały, że chciałam się schować. Wszystkie chwile zwątpienia i te gdy bałam się zrobić krok naprzód, w kierunku marzeń. Przypomniało mi się jak wiele marzeń w ten sposób pozostało niezrealizowanych.
Zrozumiałam, że wszystkie wnioski są słuszne jednocześnie. To uczucie nie jest bezcelowe, jest to mój wewnętrzny strażnik-kat marzeń, strach i ego w jednym, które bronią się przed zmianą. Poczuły, że tym razem zmiana dokonuje się na poważnie, że tym razem nie ma już ucieczki i niedługo będą musiały odejść na zawsze. Podjęły ostatnią próbę obrony. Nie jest to uczucie bezcelowe, bo musiało się pojawić bym to zrozumiała.
I oto właśnie opuściło mnie to niemiłe uczucie. Zapał powrócił. Spojrzałam za okno. Ani śladu mgły. Świeci słońce.
Po raz pierwszy od bardzo dawna to poczułam i przed oczami pojawiły mi się wszystkie te chwile z przeszłości, gdy czułam chłód, gdy jedynym moim pragnieniem było schować się tak, by nikt mnie nie widział.
Z czym przesadziłam? Dlaczego czuję lęk? Przecież jeszcze wczoraj, jeszcze w nocy, czułam wszechogarniającą, boską obecność, zgodność moich zamierzeń z harmonią wszechświata. Miałam poczucie tak wielkiej pewności.
Po raz pierwszy w życiu przyszło mi do głowy, że to uczucie nie jest bezcelowe. Że pojawia się być może dla przywrócenia równowagi. Mówi, że nie jestem jeszcze na coś gotowa. Oddala w czasie to, czego chęć realizacji obdarza mnie tak wielkim zapałem, że tracę ochotę na cokolwiek innego. Sprawia, że zaczynam wątpić, że zaczynam się zastanawiać.
A może jest inaczej? Może to mój wewnętrzny strażnik się przebudził pod wpływem zbyt gwałtownych emocji? Może wyłonił się z dziury czasu i po raz pierwszy od tak dawna postanowił zabrać głos, by po raz kolejny zatrzymać mnie w miejscu?
Może to mój strach przed sobą odezwał się raz jeszcze? Być może po raz ostatni, by przetestować moc moich pragnień, zanim ostatecznie się im oddam?
A może to moje ego broni się w ten sposób przed byciem unicestwionym? Mówi, "Stój, po co to robisz? Po co tam idziesz? Lepiej schowaj się pod kołdrę!"
Poczułam przerażenie. Przypomniały mi się wszystkie podobne odczucia z przeszłości. Wszystkie wydarzenia, które sprawiały, że chciałam się schować. Wszystkie chwile zwątpienia i te gdy bałam się zrobić krok naprzód, w kierunku marzeń. Przypomniało mi się jak wiele marzeń w ten sposób pozostało niezrealizowanych.
Zrozumiałam, że wszystkie wnioski są słuszne jednocześnie. To uczucie nie jest bezcelowe, jest to mój wewnętrzny strażnik-kat marzeń, strach i ego w jednym, które bronią się przed zmianą. Poczuły, że tym razem zmiana dokonuje się na poważnie, że tym razem nie ma już ucieczki i niedługo będą musiały odejść na zawsze. Podjęły ostatnią próbę obrony. Nie jest to uczucie bezcelowe, bo musiało się pojawić bym to zrozumiała.
I oto właśnie opuściło mnie to niemiłe uczucie. Zapał powrócił. Spojrzałam za okno. Ani śladu mgły. Świeci słońce.
piątek, 19 października 2012
Czuję w sercu błogość. Coś dzisiaj rozpiera mnie od środka, jakaś dziwna, nieokreślona radość. Jakieś ciepło w sercu, promieniujące we wszystkich kierunkach. Uśmiecham się bez powodu sama do siebie, każdy ruch wykonuję z radością. Chce mi się robić wszystko co robię, mam zapał! Uczucie to można przyrównać do tych chwil z dzieciństwa, gdy właśnie miało spotkać mnie coś miłego, gdy miałam dostać jakiś długo wyczekiwany prezent lub w późniejszych okresach życia, pojechać w jakieś piękne, wymarzone miejsce. Jest to połączenie delikatnego niepokoju wynikającego chyba z chęci wykorzystania każdej sekundy, cieszenia się każdym drobiazgiem, ale nie mającego nic wspólnego z lękiem, z jakimś poczuciem ciepła, szczęścia, płynięcia w wymarzonym kierunku. Jest ciepłym prądem powodującym mrowienie w całym ciele. Powoduje też, że mam ochotę pisać, nawet jeśli nie wiem, co miałabym w danej chwili napisać. Wywołuje wielką chęć wyrażenia tej radości. Jednak nie ma żadnej uchwytnej, konkretnej przyczyny. Jest jakby boską obecnością. Poczuciem ochrony i miłości z góry, z wnętrza, zewsząd. Jakby wszystko było po mojej stronie. Jakby wszystko miało ułożyć się zgodnie z moimi pragnieniami.
Jakby niewidzialna dłoń gładziła mnie po głowie, a niesłyszalny głos szeptał mi do ucha "będzie dobrze"...
poniedziałek, 15 października 2012
Odkryłam urok poranków. Tak się złożyło, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów wychodzę z domu wcześnie. Wychodzę, załatwiam, co mam do załatwienia i siadam w parku, na ławce. I pojawia się od razu pytanie. Jak to się stało, że przespałam wszystkie niemalże poranki mojego życia?
Dokoła zieleń, wyczuwalna w powietrzu woń rosy, światło wschodzącego słońca przebijające się przez korony drzew, śpiew ptaków.
Kiedy ja ostatnio widziałam padające pod kątem promienie słoneczne?
Czy w ogóle kiedykolwiek widziałam?
Z pewnością nigdy nie miałam okazji ani pewnie ochoty siedzieć o tak wczesnej porze w parku. Z pewnością, nawet wtedy, gdy zdarzało mi się wychodzić z domu o wczesnej porze nie miałam nastroju do rozkoszowania się przyrodą. Bo cóż to za przyjemność nie wyspać się i jeszcze do tego znosić rażące w oczy słońce, przemaczającą buty rosę, czy tą pustkę na ulicach świadczącą o tym, że inni jeszcze śpią...
Jednak wszystko płynie i to co kiedyś wydawało się trudne do zniesienia, teraz może być największym cudem.
Więc siadam tak na ławce i siedzę. Rozglądam się. Ptaki korzystając z porannej ciszy urządzają swoje narady. Światło jest jakieś inne, jakby jeszcze nie zorientowane w terenie, rozszczepione. W powietrzu widać muchy goniące własny cień i cienie nieświadome istnienia światła. To wszystko jakieś obce, jakby ze snu. I zarazem niepokojąco znajome. Przynosi ze sobą oddech przeszłości. Nastraja do zagłębienia się w otchłań czasu. Zdaje się mówić swym milczeniem, opowiadać o innych porankach zagubionych gdzieś w minionych fragmentach życia.
Nie pamiętam poranków. Pamiętam tylko noce. Lecz to światło przypomina o sobie. To światło, to samo i niezmienione, kiedyś również omiatało mnie i raziło, nawet jeśli nie zachwycało, to było tym samym światłem.
Teraz w zachwyt mnie wpędza i zdaje się mówić, że oto nadeszła chwila na przypomnienie. Że nie muszę już obawiać się poranków. Że niosą ze sobą wszystko, co piękne. Że nowy dzień jest darem, a nie przekleństwem, jak kiedyś zwykłam uważać.
Że to co pozostało za zasłoną, może wreszcie ujrzeć światło.
Dokoła zieleń, wyczuwalna w powietrzu woń rosy, światło wschodzącego słońca przebijające się przez korony drzew, śpiew ptaków.
Kiedy ja ostatnio widziałam padające pod kątem promienie słoneczne?
Czy w ogóle kiedykolwiek widziałam?
Z pewnością nigdy nie miałam okazji ani pewnie ochoty siedzieć o tak wczesnej porze w parku. Z pewnością, nawet wtedy, gdy zdarzało mi się wychodzić z domu o wczesnej porze nie miałam nastroju do rozkoszowania się przyrodą. Bo cóż to za przyjemność nie wyspać się i jeszcze do tego znosić rażące w oczy słońce, przemaczającą buty rosę, czy tą pustkę na ulicach świadczącą o tym, że inni jeszcze śpią...
Jednak wszystko płynie i to co kiedyś wydawało się trudne do zniesienia, teraz może być największym cudem.
Więc siadam tak na ławce i siedzę. Rozglądam się. Ptaki korzystając z porannej ciszy urządzają swoje narady. Światło jest jakieś inne, jakby jeszcze nie zorientowane w terenie, rozszczepione. W powietrzu widać muchy goniące własny cień i cienie nieświadome istnienia światła. To wszystko jakieś obce, jakby ze snu. I zarazem niepokojąco znajome. Przynosi ze sobą oddech przeszłości. Nastraja do zagłębienia się w otchłań czasu. Zdaje się mówić swym milczeniem, opowiadać o innych porankach zagubionych gdzieś w minionych fragmentach życia.
Nie pamiętam poranków. Pamiętam tylko noce. Lecz to światło przypomina o sobie. To światło, to samo i niezmienione, kiedyś również omiatało mnie i raziło, nawet jeśli nie zachwycało, to było tym samym światłem.
Teraz w zachwyt mnie wpędza i zdaje się mówić, że oto nadeszła chwila na przypomnienie. Że nie muszę już obawiać się poranków. Że niosą ze sobą wszystko, co piękne. Że nowy dzień jest darem, a nie przekleństwem, jak kiedyś zwykłam uważać.
Że to co pozostało za zasłoną, może wreszcie ujrzeć światło.
piątek, 12 października 2012
środa, 10 października 2012
Słowa zaplątane gdzieś na granicy, słowa niewypowiedziane, w myśli pozostawione na pastwę obłędu. Czają się za rogiem, by wyłonić się nagle nie pozostawiając chwili na zastanowienie. Nie lubią zastanawiania się. Nie mogą wtedy płynąć swobodnie, gdy umysł zagradza im drogę. Choć tak niedoskonałe, tak nieokrzesane, takie nie raz niedopasowane, a czasem nadmiernie przepełnione emocją...jednak swobodne być pragną. Inaczej plączą się i nie mogą się wyswobodzić. Pozamykane w klatkach marzą o wolności. Klucz zgubiony odnajduje się. Klucz leżał tuż obok. Drzwi klatki oto stoją otworem. Lećcie ku wolności! Płyńcie, by już nigdy nie ugrząźć w gardle...
czwartek, 4 października 2012
Dziś na terapii...
Dowiedziałam się dziś, że moje słowa są ucieczką, obroną przed przyjęciem drugiej osoby. Że to lęk przed emocjami, które mogłabym poczuć i przed tymi, które czuję. Że mówię, mówię i mówię, by nie czuć. A gdy milknę pojawiają się emocje, lecz nikt o nich nie wie, bo gdy tylko się odezwę na powrót zasłaniam wnętrze słowami.
I dalej mówię, pozbywam się ciężaru nagromadzonych słów, lecz nie emocji. Słowa, choć czasem mówią o emocjach, tak naprawdę je skrywają, nie pozwalają im się objawić. Pokazać. Sprawiają, że łza nie wypływa, a śmiech jest stłumiony. Słowa zagłuszają wszystko, co mogłoby nadejść, nie pozostawiają miejsca ni chwili. Zapełniają całą przestrzeń. Stawiają mur. Wciskają się zawsze wtedy, gdy pojawia się lęk. Są tarczą dla emocji.
Tego się dzisiaj dowiedziałam.
I dalej mówię, pozbywam się ciężaru nagromadzonych słów, lecz nie emocji. Słowa, choć czasem mówią o emocjach, tak naprawdę je skrywają, nie pozwalają im się objawić. Pokazać. Sprawiają, że łza nie wypływa, a śmiech jest stłumiony. Słowa zagłuszają wszystko, co mogłoby nadejść, nie pozostawiają miejsca ni chwili. Zapełniają całą przestrzeń. Stawiają mur. Wciskają się zawsze wtedy, gdy pojawia się lęk. Są tarczą dla emocji.
Tego się dzisiaj dowiedziałam.
środa, 3 października 2012
poniedziałek, 1 października 2012
To
Tak wygląda cisza, a tak światło, a tak drżący liść. Próbuję określić, zapamiętać, nie dać się wymknąć pojęciom. Jak najwięcej pojęć zachować staram się, bo czasem...
takie chwile nadchodzą, gdy jeden podmuch zmywa wszystko.
Nie pozostawia, ani promienia, ani jednego kąta, ani siły.
Tylko jest to Coś co przepełnia od wewnątrz, a także na zewnątrz.
Wszystko jest Tym.
Pode mną i nade mną.
Wokoło. Nie ma pod i nad. Wszystko jest. I trwa. Wieczne.
Czasem przypływ zdaje się nie mieć końca. Zdaje się, że czas się zatrzymał.
A To pochłonęło wszelkie inne stany poza sobą.
Jak określić coś, czego jednocześnie nie ma, a jednocześnie wszystkim jest, wszystko przepełnia.
Nie umiem określić. Lecz trwam w Tym i płynę. Zdaje mi się, że płynę we wszystkich kierunkach na raz.
Wszystkie kierunki.
Widzę jednocześnie morza i góry i ptaki szybujące za wysoko i te co zniżają swój lot i te co spadły i te co zanurzyły się w oceanie.
I żar wulkanów i chłód lodowców.
Wszystko to zawarte jest w Tym.
Bo czuję To.
Tak, czasem chwilami, czasem wiecznie, czasem nie zauważam, że czuję.
A czasem celowo odwracam uwagę w innym kierunku.
Lecz przecież płynę we wszystkich kierunkach jednocześnie.
Jak określić można tą jedyną melodię, która rozbrzmiewa w duszy od początku czasu.
Od początku. Lecz odnaleziona zdaje się czymś nieznanym, czymś spoza krainy form i kształtów.
Lecz brzmi.
Bo ciszą jest, co swoje odbicie odnalazła.
takie chwile nadchodzą, gdy jeden podmuch zmywa wszystko.
Nie pozostawia, ani promienia, ani jednego kąta, ani siły.
Tylko jest to Coś co przepełnia od wewnątrz, a także na zewnątrz.
Wszystko jest Tym.
Pode mną i nade mną.
Wokoło. Nie ma pod i nad. Wszystko jest. I trwa. Wieczne.
Czasem przypływ zdaje się nie mieć końca. Zdaje się, że czas się zatrzymał.
A To pochłonęło wszelkie inne stany poza sobą.
Jak określić coś, czego jednocześnie nie ma, a jednocześnie wszystkim jest, wszystko przepełnia.
Nie umiem określić. Lecz trwam w Tym i płynę. Zdaje mi się, że płynę we wszystkich kierunkach na raz.
Wszystkie kierunki.
Widzę jednocześnie morza i góry i ptaki szybujące za wysoko i te co zniżają swój lot i te co spadły i te co zanurzyły się w oceanie.
I żar wulkanów i chłód lodowców.
Wszystko to zawarte jest w Tym.
Bo czuję To.
Tak, czasem chwilami, czasem wiecznie, czasem nie zauważam, że czuję.
A czasem celowo odwracam uwagę w innym kierunku.
Lecz przecież płynę we wszystkich kierunkach jednocześnie.
Jak określić można tą jedyną melodię, która rozbrzmiewa w duszy od początku czasu.
Od początku. Lecz odnaleziona zdaje się czymś nieznanym, czymś spoza krainy form i kształtów.
Lecz brzmi.
Bo ciszą jest, co swoje odbicie odnalazła.
Subskrybuj:
Posty (Atom)